Logo

AktualnościGadżety reklamowe

Jutro się liczy, a nie wczoraj

„Jutro się liczy, a nie wczoraj” z Andrzejem Pągowskim na temat 30-lecia pracy twórczej i kondycji polskiej kreacji plakatowej rozmawia Karolina Liberka

Karolina Liberka: 30-lecie pracy twórczej – pamięta Pan początki?
Andrzej Pągowski: Oczywiście, że tak. Przede wszystkim tak naprawdę mam wrażenie, że to nie było tak dawno, bo 30 lat minęło bardzo szybko. Dużo się w tym czasie wydarzyło. Kiedy zaczynałem, w Polsce była zupełnie inna sytuacja. Nie tylko polityczna. Nie było agencji reklamowych i korporacyjnych klientów i to właśnie graficy „rządzili” polskim plakatem. Inaczej myślano o reklamie. Plakat był traktowany przez twórców, zamawiających i odbiorców jako dzieło sztuki, jako coś wyjątkowego. Wszelkie formy grafiki: okładka płytowa, okładka książkowa, rysunek satyryczny, no i oczywiście plakat to były formy sztuki, które Polacy po prostu chłonęli – między innymi, dlatego, że było ich mało.
Zacząłem pracować jako grafik jeszcze przed studiami.
Pierwsze rysunki robiłem do „Przekroju”, „Szpilek”, do „Radaru”, jako student cały czas miałem kontakty z wydawnictwami prasowymi. Natomiast pierwszy plakat zrobiłem w 1977 roku, na czwartym roku studiów.
Stało się to w sposób dość niezwykły – jakby troszkę poza mną. Studiowałem w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Poznaniu i właśnie tam odbywały się imprezy plakatowe, aukcje plakatów, wystawy. Na jednej z takich imprez pojawił się Władek Serwatowski, pracownik Teatru Narodowego w Warszawie, który szukał nowych twórców. Spotkałem się z nim, pokazałem mu swoje szkice, różne projekty, które przygotowywałem już powoli do pracy dyplomowej. Jeden projekt bardzo mu się spodobał. To był melonik z pupą wymyślony jako plakat do sztuki „Mąż i żona” – zrobiłem to sobie jako szkic dla własnych potrzeb.
Serwatowski uznał, że warto ten szkic pokazać w Teatrze, spróbować zawalczyć o wydanie go drukiem. W tym czasie w Teatrze Narodowym Adam Hanuszkiewicz reżyserował „Męża
i żonę” Aleksandra Fredry. Dosyć szybko otrzymałem informację, że przedstawiciele Teatru są zainteresowani zrobieniem przeze mnie tego plakatu tylko proszą, żeby był na nim nie melonik, który nie bardzo wiąże się z Fredrą, tylko raczej cylinder lub kapelusz z epoki. No i zrobiłem odpowiedni kapelusz z pupą, pojechałem z tym do Warszawy.
Mistrz Hanuszkiewicz przyjął mnie, uważnie oglądał projekt wiedząc, że jestem studentem profesora Świerzego. Świerzy był już wtedy wielką i uznaną gwiazdą, jednym z twórców „Polskiej Szkoły Plakatu” i z pewnością Jego nazwisko bardzo pomagało. Hanuszkiewiczowi ten plakat bardzo się spodobał. Zabrał go i zniknął w czeluściach teatru. Po pewnym czasie wrócił i mówi: „Panie Andrzeju wszystko jest OK, tylko wie Pan, niech Pan usunie napis Teatr Narodowy, żeby nie było zestawienia pupa – Narodowy”.
Przyznam szczerze, byłem wtedy tak przejęty, że nie zwróciłem specjalnie uwagi na tą zaskakującą decyzję. Wróciłem do Poznania, zmieniłem te napisy, przygotowałem jeszcze wersję angielską. Natomiast napisu Teatr Narodowy nigdzie nie byłonie było. Plakat gotowy do druku pojechał do Warszawy i w tej formie ukazał się drukiem.
Później wysłałem ten plakat do Brna na festiwal Biennale Grafiki Użytkowej. Półtora roku później, tuż po zaliczeniu dyplomu Profesor Świerzy wręczył mi brązowy medal, który zdobyłem w Brnie właśnie za ten plakat. Tak, że moja radość z tego dzieła była naprawdę wielostopniowa: pierwszy wydany plakat, Teatr Narodowy, Hanuszkiewicz, Fredro i jeszcze medal. I tak naprawdę ten plakat, przez długi czas był moją wizytówką, moim znakiem rozpoznawczym i z dzisiejszej perspektywy mogę śmiało powiedzieć, że wykonał dla mnie sporo dobrej roboty marketingowej.
Już po latach dotarło do mnie, że decyzja Adama Hanuszkiewicza o usunięciu napisu „Teatr Narodowy” była ryzykowna od strony reklamowej, bo na plakacie nie pojawiał się podstawowy komunikat: gdzie to jest grane. No, ale czasy były zupełnie inne, publiczność była inna, nie było seriali, oper mydlanych, publiczność była znacznie bardziej wyrobiona kulturalnie i może nie trzeba było pisać o tym na plakacie.
W ogóle w tamtych czasach, gdy była cenzura, były pewne zakazy, ludzie chłonęli różne niuanse, byli przyzwyczajeni do czytania między wierszami, do właściwego odczytywania aluzji, do wkładania pewnego wysiłku intelektualnego w odczytanie sensu przekazu graficznego.
Środowisko artystyczne było bacznie obserwowane, gdyż wiele osób – w tym również ja – starało się przy pomocy swojej pracy w jakiś sposób walczyć z narzucanymi ograniczeniami, staraliśmy się stosować różne niedopowiedzenia czy symbole, które miały szansę przejść przez cenzurę niezauważone. I z moich doświadczeń wynika, że często przechodziły.
W każdym razie jest to mój pierwszy plakat, który z jednej strony dał mi dużą satysfakcję zawodową, a z drugiej strony w sposób natychmiastowy umieścił moje nazwisko wśród twórców plakatów.

KL: Jak powinien wyglądać dobry plakat, czy na dobrym plakacie w dzisiejszych czasach może zabraknąć loga sponsora, paska sponsorskiego? Czy dzisiaj jest możliwy taki zabieg, jaki wykonał Pan Hanuszkiewicz?
AP: Od tamtego czasu wiele się zmieniło. Dawniej plakaciści to była grupa elitarna. To oni „rozdawali karty” i zgarniali największe honoraria i nagrody Inni graficy – na przykład ci robiący ilustracje – im zazdrościli.
Choć przyznaję – był taki czas, że i my, młodzi plakaciści zazdrościliśmy pewnej grupie. To byli szczęśliwcy związani z redakcją „Szpilek”. Jeszcze na studiach poszedłem ze swoimi rysunkami do „Szpilek”. Był to czas, w którym rysowali między innymi: Czeczot, Lutczyn, Mleczko, Krauze i Flisak. Po pewnym czasie z żalem stwierdziłem, że bardzo miło się z nimi pije piwko, ale nie będę robić rysunków satyrycznych. Ja nie miałem tego „czegoś” w rysunku, co miał Bogdanowicz czy Dudziński. To była taka czołówka grafików, że człowiek w ogóle drżał, na samą myśl o spotkaniu. A spotykaliśmy się przez kilka lat w kawiarence na Placu Trzech Krzyży – dzisiaj zamienionej w sklep z ciuchami.
Już wtedy było dla mnie jasne, że mogę od czasu do czasu narysować coś satyrycznego ale to nie jest to, w czym czuję się najlepiej.
Natomiast w plakacie dosyć szybko zdobyłem mocną pozycję i tu czułem się świetnie. Ale nie ma na to recepty. Tak jak nie ma recepty na plakat – dobry plakat.
Dzisiaj sytuacja jest trudniejsza, bo wtedy decyzja o kształcie plakatu była po stronie autora. Szacunek, uwielbienie dla autorów plakatów były tak wielkie, że myśmy odwrócili funkcje plakatu do góry nogami. Czyli robiliśmy własne grafiki, dopisując do nich tytuły i nazwy teatrów. Czasem powstawały rzeczy karkołomne, gdy na pięknej grafice, pięknym obrazie dosłownie dwumilimetrowym tekstem była napisane główna informacja. Więc trzeba było nie lada wysiłku, aby się zorientować, kto, co i gdzie. Ale wtedy nie o to chodziło. Wtedy tak naprawdę cieszył obraz.
Dzisiaj to jest zupełnie niemożliwe. Dzisiaj rządzi pieniądz i ten, kto go wykłada, zawsze mówi: ok. ja to sfinansuję, ale muszę mieć z tego efekt. Mało jest takich sytuacji, gdy daje się twórcy wolną rękę, gdy mówi się: „niech Pan nam to zrobi jak Pan uważa, jak Panu w duszy gra”. A jeszcze mniej jest sytuacji bez paska sponsorskiego. Ostatnio miałem to rzadkie szczęście tworząc plakat do „Borysa Godunowa” dla Opery Wrocławskiej.
Pasek sponsorski jest tragedią, potrafi zabić plakat. Mam świadomość, że bez sponsorów od wielu lat nie robiłbym plakatów. Więc jestem wdzięczny za to, że oni w jakiś sposób te pieniądze wykładają. Ale myślę, że byłoby lepiej, gdyby istniała rozsądna strategia tego paska, ewentualnie skoro sponsorzy wydają pieniądze na plakat, mogliby równolegle wydrukować afisz z dużym logiem, zamiast katować plakaty graficzne koniecznością umieszczenia kilku/kilkunastu/kilkudziesięciu różnych znaków. To, co robi Radio Zet – umieszczanie na górze każdego plakatu białego paska z logo własnej stacji – jest w stosunku do grafiki dość bolesne. Ale takie są niestety czasy. Takie obowiązują reguły. Chociaż są klienci, którzy rezygnują z paska, a nawet mówią: „proszę Pana, nas interesuje grafika, to jest Pana grafika”. Takie rzeczy zdarzają się sporadycznie, ale jednak.
W plakacie trzeba mieć pomysł. Pomysł i umiejętność jego zrealizowania. Ja nie jestem przedstawicielem typowej „Polskiej Szkoły Plakatu”. „Polska Szkoła Plakatu”, poza tym że była inteligentna, malarska, dowcipna (mam nadzieje, że moje plakaty też takie są), charakteryzowała się tym, że plakaty były skrajnie zindywidualizowane, naznaczone wyraźnie rozpoznawalnym stylem autora – tym samym przez cały okres jego twórczości. Natomiast ja już w drugim plakacie odszedłem od tej reguły – bo drugi mój plakat nie był podobny do pierwszego, był w zupełnie innej stylistyce – i tak jest do dzisiaj. Ja bardziej wchodzę w temat, interesuje mnie jak coś zrealizowano, dlaczego właśnie tak.
Kilka razy robiłem plakat do „Hamleta” wystawianego w różnym czasie w różnych miejscach na świecie, i za każdym razem projekt był zupełnie inny. Uważam, że „być albo nie być” powiedziane po tragedii World Trade Center a powiedziane 20 lat temu, jest czymś zupełnie innym. „Być albo nie być” w momencie wejścia do Unii jest zupełnie czymś innym niż ta sama fraza wypowiedziana przed zburzeniem berlińskiego muru. Ja tak podchodzę do plakatu, to jest moja recepta na to, żeby ten plakat zrobić.
Z racji 30-lecia pracy udzielam dość dużo wywiadów, rozmawiam na ten temat, mam okazję do przemyślenia rożnych rzeczy i dochodzę do wniosku, że być może dlatego mam cały czas tyle zleceń, bo każde z nich traktuję indywidualnie pod każdym względem. Wiadomo, że jeżeli robiłem coś dla Kieślowskiego, dla Zanussiego, Wajdy, to dla każdego z nich zupełnie inaczej używam narzędzi, używam innej stylistyki.
Ale chociaż plastycznie moje dzieła są odmienne od siebie, myślenie jest cały czas takie samo.
Dzisiaj młodzi graficy mają mało szacunku do poprzedniego pokolenia, a nawet wprost przeciwnie – większość uważa, że patent na dobre rzeczy ma się tylko w wieku 20 – 30 lat. Kiedy ja startowałem, było co najmniej naście nazwisk plakacistów, których plakaty rozpoznawałem jadąc tramwajem. Widząc coś nowego na ulicy natychmiast wiedziałem, że to jest Starowieyski, a to Świerzy. Nie było żadnego problemu z rozpoznaniem Młodożeńca czy Lenicy – to się wyłapywało od razu – i to nie tylko będąc człowiekiem „z branży”. Dzisiaj gdy jadę ulicą zauważam, że wszystkie plakaty są bardzo do siebie podobne, skonstruowane na bardzo podobnym elemencie, raczej robione konstruktywistycznie, upraszczane.
Niedawny spór między dwoma autorkami w Teatrze Powszechnym pokazuje, jak tworzą młodzi ludzie. Dwie podobno znane autorki dyskutują na temat zapożyczeń, dziewczyna, która projektuje plakat do sztuki „Miarka za miarkę” mówi, że zafascynował ją durszlak czy wzór głośnika w metrze berlińskim. Jest to jakaś paranoja, bo tak naprawdę ona powinna przeczytać sztukę, zgłębić, zrozumieć, co Szekspir w tej „miarce” powiedział, jak to przekazać dzisiejszej ulicy, a nie tłumaczyć się, że tam jest fascynacja durszlakiem.
Wydaje mis się, że ci plakaciści wyrządzają sobie krzywdę, oni są wszyscy tak do siebie podobni, robią tak identyczne rzeczy, które nawet dla bardzo wyrobionego widza ich style są ledwo zróżnicowane. Jest kilku bardzo dobrych designerów, którzy świetnie dają sobie radę. Jednak dla mnie nie ma indywidualności o takiej sile, jak to było kiedyś. No i przede wszystkim zniknęła praca ręczna. Nie widzę w pracach umiejętności rysowania, umiejętności pracy narzędziami typu pędzel, ołówek. Wszystko jest tworzone w programach graficznych i przez to straszliwie ujednolicone i spłaszczone. Gdy któremuś z tych twórców uda się zrobić coś fajnego, trochę innego, widzę, że to potem idzie jak seria: to samo robi jeden za drugim. W dzisiejszych młodych twórcach jest wiele zawiści, zazdrości, a mało szacunku. Większość młodych autorów cały swój wysiłek poświęca zgłębieniu programów komputerowych, a nie ćwiczeniu umiejętności ręki, brzydzą się pastelą, farbą i wszystko robią na komputerze. Ja sam od wielu lat pracuję na komputerze, jednak traktuję komputer jak narzędzie, a nie jak kogoś, kto ma za mnie robić grafikę. Łączę tradycyjne rysowanie z tym, na co pozwala elektronika.

KL: Czy właśnie nie jest to tak, że komputer przyczynił się do nudności plakatu, outdooru dlatego ze większość posługuje się narzędziami komputerowymi i tracą tym samym na indywidualności. Czy outdoor nie staje się nudny?
AP: Z outdoorem jest trochę inna sprawa, bo tak jak mały plakat 70 mx 100 cm jest zlecany artystom, tak plakat wielkoformatowy, billboard, banery są jednak w rękach ludzi z agencji reklamowych. Wiadomo, że do agencji nie zawsze idą najlepsi graficy, nie zawsze idą ludzie wykształceni w tym zawodzie. Absolwenci uczelni plastycznych zawsze się bronią, żeby nie pójść do agencji reklamowej, ale później (poza nielicznymi najzdolniejszymi) i tak tam trafiają, bo nie ma innego rynku. W agencji liczy się bardzo kreatywność, pomysł na sprzedanie produktu, umiejętność pracy na komputerze, natomiast artyzm – no powiedzmy klienci na ogół tego nie zauważają. Z tego powodu 90% ukazujących się billboardów jest przeciętnych, niektóre są wręcz dramatyczne, a niektóre skandaliczne od strony projektowej – tych ostatnich nie jest, na szczęście, tak strasznie, strasznie dużo.
Prawdą jest, że kiedy klient wymaga od agencji kolejnego pomysłu na raty 0%, czy pomysłu na zareklamowanie ceny białej kiełbasy przed Świętami Wielkanocnymi albo ceny karpia przed Bożym Narodzeniem, no to sorry, najbardziej sprawny kreator wymięka. Na takie przypadki wymyśliłem termin „kreacja 0%”. Ale tego chcą i potrzebują klienci.
Następnie są klienci, którzy wymagają czegoś więcej. Ta grupa klientów chce spójności kampanii. W polskich realiach (bo zagranicą często zaczyna się właśnie od billboardu jako najbardziej trudnego – bo najbardziej zwięzłego środka przekazu) tak naprawdę wszyscy skupiają się na telewizji: telewizja, telewizja, telewizja i potem pojawia się outdoor, w przypadku którego mówi się: to jakoś tam przełożymy ten spot TV na billboard. I jakoś tam przekładają. Ale ponieważ w reklamie telewizyjnej przez 15 lub 30 sekund można powiedzieć naprawdę sporo, twórcy agencyjni próbują często na siłę cały komunikat zmieścić na billboardzie. I wtedy pojawiają się teksty w trzech liniach lub jakieś zdania wyrwane z kontekstu (no bo kontekst jest w reklamie TV). Tymczasem billboard to po prostu duży plakat i powinien nawet będąc częścią całości funkcjonować – z sensem – samoistnie.
Poza tym, jeżeli ktoś zajmuje się outdoorem to powinien wiedzieć, że na najazdowym billboardzie (czyli takim, który jest ustawiony prostopadle do drogi) jako pasażerowie mamy siedem sekund (przy przepisowych 50 /h może dziewięć) na zauważenie, przeczytanie i zrozumienie treści. Kierowca ma tego czasu znacznie mniej, zresztą na to trzecie – zrozumienie – z reguły nikomu nie starcza czasu. Zresztą z zauważaniem też jest dziwna sprawa. Ja zauważam każdy billboard, natomiast mój teść w ogóle nie zauważa billboardów przy drogach. I znam też takie osoby, które pytają: billboardy – gdzie one są? No, ale nawet osoba tak zainteresowana tematem jak ja nie jest w stanie przeczytać kilkuzdaniowej epistoły. Z tym że ja z ciekawości wrócę i doczytam do końca, ale na miejscu projektantów raczej bym nie liczył, że to zachowanie typowego masowego odbiorcy.
Jeśli mówimy o czytaniu to trzeba zwrócić uwagę na typografię. Typografia w Polsce zawsze była tragiczna. Mamy kilku ludzi w całym kraju, którzy się na niej znają i świetnie ją robią, natomiast zdecydowana większość typografii nie rozumie, nie umie. Większość tak zwanych zawodowców nie wie na czym to polega, myśli, że jak wybierze jakiś fajny krój pisma, to już jest dobrze.
Niestety, choć krojów pisma są tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy, to tak naprawdę do używania nadaje się niewiele. Większość to są czcionki dekoracyjne, które może są fajne do jakiegoś momentu, ale za chwilę wychodzą z mody, tak jak ubrania. I to trzeba wiedzieć. Są kroje skonstruowane do pisania dużymi literami, są kroje do pisania tekstem (czyli małymi literami), kroje do billboardów, do plakatów, do gazety, do książki. Źle dobrany, trudny do czytania krój pisma może być powodem plajty gazety. To jest wiedza. Z tą wiedzą jest kiepsko, ja też – nie ukrywam – na studiach kompletnie nie odebrałem takiego wykształcenia i to, co dzisiaj wiem o typografii, to są lata pracy z ludźmi, którzy się na tym świetnie znali, lata obserwowania, rozmawiania, uczenia się. Można powiedzieć, że od 30 lat uczę się typografii i jeszcze ciągle poznaję nowe światy.
Tym bardziej, że początkowo przez wiele lat po prostu pisałem sobie co chciałem, jak chciałem i kompletnie nikt nie zwracał na to uwagi. Kiedy w 1990 roku zakładałem swoją pierwszą firmę – Studio P – musiałem zacząć uczyć się typografii. Bardzo pomógł mi wtedy Maciej Kałkus, obecny dyrektor artystyczny Agory. Maciek w ogóle jest taką osobą, która czuje się świetnie w tekście, literze i w innych sprawach związanych z tekstem.
Obecnie teksty na moich plakatach robi graficzka z mojej agencji KreacjaPro Magda Błażków, która świetnie daje sobie radę z literą i czuje tekst Ja wolę rysować.

KL: Co jest dla Pana najważniejsze w pracy reklamowej?
AP: Zlecenie (śmiech), zlecenie i klient. U mnie w pracowni od wielu lat stoi sztaluga i na sztaludze białe płótno. To białe płótno stoi już tak wiele lat, samo w sobie chyba jest dziełem sztuki (śmiech). Natomiast ono czeka żebym je zamalował bez zlecenia, dla własnej przyjemności. Ja je mogę zamalować tylko wtedy kiedy będę miał czas. Czas będę miał wtedy, kiedy nie będę miał zleceń, kiedy nie będę miał pracy, nie będę miał klientów – wtedy będę mógł sobie namalować obraz. No i cały czas płótno jest nietknięte, i z jednej strony cieszę się, że ono jest białe, a z drugiej strony się martwię, bo chciałbym strasznie coś namalować.
Te kłopoty zaczęły się dużo wcześniej, bo przez całe studia nie udało mi się skończyć żadnego obrazu, cały czas miałem coś innego na głowie. Wspaniały mój Profesor i rektor PWSSP w Poznaniu Stanisław Teisseyre zawsze mówił: „No dobrze, już dobrze, niech Pągowski sobie ten obraz maluje”. I tak całe studia malowałem, malowałem i nie udało mi się go skończyć.
Natomiast jest we mnie tęsknota za malarstwem. Jednak to, że mam cały czas pracę, cały czas te zlecenia związane z reklamą, jest to po prostu tym sensem, tym „czymś”. Codziennie rano się budzę i myślę, kto dzisiaj zadzwoni, kto przyśle nowe zadanie. Oczywiście to jest mój zawód, ja z tego żyje, za to są pieniądze, ale z drugiej strony jest taka treść artystyczna – czekanie na nowe wyzwania – to tak jakby człowiek, codziennie dostawał możliwość lotu na nową planetę gdzie po prostu jeszcze nikt nie był. Ja naprawdę do każdej pracy podchodzę tak, jakbym ją pierwszy raz rysował, staram się znaleźć coś nowego. Dla mnie jest to fascynujący zawód, związany z ciągłą niepewnością, co będzie.

KL: Marzenia plakatowe – czy jest jakiś klient, dla którego Pan chciałby zrobić plakat, a który się jeszcze nie zgłosił?
AP: Od dłuższego czasu, tak naprawdę od mojej autorskiej wystawy w Zachęcie – „Miasto plakatów” w roku 1989, gdzie poznałem Romana Polańskiego, próbujemy zrobić plakat do jego filmu. Wcześniej robiłem plakat do „Rosemary’s Baby” ale to było z innego rozdania, bez współpracy z reżyserem. Dzisiaj o plakacie decydują dystrybutorzy. Razem z Polańskim próbowaliśmy zrobić plakaty do wszystkich jego filmów po kolei, zawsze w ostatniej chwili dystrybutor wybierał raczej plakat fotosowy. Natomiast udało mi się zrobić plakaty zrobić do kilku spektakli, które wystawiał w świecie i jest duża frajda z pracy dla kogoś takiego. W tej chwili Polański przygotowuje film „Pompeje” i może tym razem się uda. Bo zaczęliśmy bardzo wcześnie, już jestem po pierwszych szkicach i wiem, że ta droga, którą wybrałem jest jeszcze za mało komercyjna, więc próbuję nadal szukać. Moim marzeniem jest zrobić ten plakat.
Natomiast w mojej branży jest coś takiego, że marzenia są kompletnie niewyobrażalne, bo człowiek może sobie coś wymarzyć i na drugi dzień pojawia się inna sytuacja, która pokazuje, że te marzenia były bardzo malutkie, bo nagle pojawiło się coś fajnego, zupełnie innego, co przyćmiewa to o czym przed chwilą marzyliśmy.
Także marzeniem jest to, żeby się rano obudzić i żeby mieć chęci do pracy. Kiedyś się rano obudziłem i nic mnie nie bolało i sobie pomyślałem, że umarłem. To było straszne przeżycie, bo obudziłem się i kompletnie nic! Ani krzyż mnie nie bolał, ani mnie ucho nie swędziało, ani mnie szyja nie bolała, i tak sobie myślę: cholera, nie żyję!! No, ale za chwilę się odwróciłem
i gdzieś tam poczułem coś w plecach (bo mam, jak wszyscy graficy, kłopoty z kręgosłupem od ciągłej pracy w jednej pozycji), i ucieszyłem się, że jednak jeszcze jestem na tym świecie.
I w tym momencie pierwsza ciekawość – co to dzisiaj będzie? Co dzisiaj będzie można zrobić? I jest to coś zdecydowanie fajnego.

KL: A czy jest zlecenie, którego by Pan nie przyjął?
AP: Na takie pytanie skierowane do mnie może być tylko jedna odpowiedź: papierosy. Gdy zrobiłem plakat „Papierosy są do dupy” to jakbym podpisał cyrograf, że do końca życia papierosy są bee… Chociaż tak do końca to nic nie zmieniło, bo i tak uważam, że papierosy są totalną tragedią. I że jest to jakieś gigantyczne nieporozumienie, że ludzie, którzy chcą żyć w pewnej kulturze, która dzisiaj obowiązuje: ekologiczni, wypoczęci, pachnący, nowocześni, zadbani i zdrowi, gdy chcą się poddać jednej z przyjemności, jaką świat nam zaoferował, czyli jedzeniu w restauracji, muszą wdychać smród dymu, bo restaurator nie może sobie wyobrazić, że można nie palić w jego restauracji, bo straci klientów. A gdy prosi się o salę dla niepalących, to gdzieś tam człowieka za kibel prowadzą albo w ogóle na drugą stronę kuchni i zapominają, że on tam siedzi. Ja zostałem kiedyś zapytany przez kelnerkę w znanej restauracji w Warszawie, w maleńkiej sali dla niepalących: „przepraszam czy Panu nie będzie przeszkadzać, że ci Państwo obok zapalą?” To była dla mnie jakaś absurdalna sytuacja.
Natomiast moja niechęć do palenie wzięła się z początkowo bardzo romantycznej sytuacji. Kiedyś spotykałem się z dziewczyną (a byłem bardzo kochliwy), i w pewien cudowny wieczór zacząłem się z nią całować, i nagle poczułem straszny smród – ona paliła papierosy. To był pierwszy moment powstania totalnej niechęci do nikotyny. Drugi moment był wtedy, kiedy tata kupił mi fajkę i ja tą fajką próbowałem zaszpanować. W liceum wszyscy palili, więc myślałem, że tak wypada, a papierosy mnie odrzucały. No więc jak otworzyłem tą fajkę po użyciu i zacząłem czyścić i wyciekł z niej ten smród i lepiące resztki, to też zrezygnowałem. Tak, że jestem totalnym wrogiem palenia, mam, a raczej miałem kilku przyjaciół, którzy nie są już na tym świecie, właśnie z powodu papierosów. Branża tytoniowa na pewno nie ma po co do mnie dzwonić.

KL: A jeśli chodzi o politykę?
AP: Z polityką miałem przygodę. Mam na swoim koncie – można powiedzieć – gigantyczny sukces, bo przygotowałem wygraną kampanię prezydencką Aleksandra Kwaśniewskiego (a nawet dwie kampanie pod rząd). To jest rzecz w branży na świecie tak znacząca, że teoretycznie każdy następny pretendent powinien zgłosić się do agencji która już ma na swoim koncie taki sukcesy. Niestety, u nas animozje biorą górę nad rozsądkiem i nie traktuje się prowadzenia kampanii jako elementu wykonywania zawodu, a jako deklarację polityczną. Nie ukrywam jednak, że to, co się działo w polityce w ostatnich latach totalnie mnie do niej zraziło. Ja mogę się z politykami przyjaźnić – bo przyjaźnię się z ludźmi, którzy niejednokrotnie są wspaniali, a nie z przedstawicielami opcji politycznych; mogę z nimi pójść na piwo; pogadać, ale myślę, że już nigdy dokładać ręki do tego co się dzieje – niezależnie od opcji – nie będę.

KL: Co Pan uważa za swój największy sukces?
AP: To, że pracuję. Ja nie należę do ludzi, którzy liczą na to, że jeżeli ja dzisiaj zrobiłem dobry plakat, to on mi pomoże jutro też zrobić dobry plakat… bajka. Tutaj w ogóle nie ma takiej możliwości. Należy walczyć o każde kolejne zlecenie, o każdy kolejny temat. Moim sukcesem jest to, że wciąż lubię tę walkę i to tworzenie samego dzieła, i że wciąż mi się udaje robić nowe rzeczy i podchodzić do nich w nowy sposób.
Aby nauczyć się szanować możliwość pracy, należy jeździć do Stanów, ponieważ Ameryka bardzo uczy pokory. Proszę zwrócić uwagę ilu naszych wspaniałych grafików już wróciło do Polski. W Polsce można mieć 90 lat i cały czas będzie się szanowanym, natomiast tam jak się przez tydzień nie ma formy, to się wypada z gry i koniec. Ten lęk przed utratą pracy jest potężny.
Moim sukcesem jest to, że przez cały czas mam pomysły, mam swoją firmę, która od nastu lat funkcjonuje i to funkcjonuje bez przerwy i to, że wciąż wyglądam nowych wyzwań. Jutro się liczy, a nie wczoraj.

KL: Jak wygląda nasz plakat na tle plakatów zagranicznych – amerykańskich, europejskich?
AP: Gdy byliśmy indywidualnościami, byliśmy malarscy, literaccy, kiedy byliśmy bardziej nastawieni na art – byliśmy jako Polacy wiodący w świecie plakatu. Natomiast dzisiaj nasz plakat się specjalnie nie wybija. Podczas Biennale Plakatu w Wilanowie widać, że nasz plakat gdzieś tam się wtopił. Czasami pojawiają się perełki, jednak zbyt łatwy dostęp do światowych zasobów powoduje chęć naśladowania i kopiowania. Kiedy my byliśmy odcięci od świata, to człowiek robił plakat tak, jak to czuł, tak jak go wyuczyli. Natomiast dzisiaj graficy cały czas obserwują, cały czas patrzą, ulegają modom, szukają inspiracji w internecie. Chcą, aby ich dzieła były modne – tak jak chcą nosić modne buty, żeby dobrze czuć się w klubie. Dawniej bycie innym nobilitowało, dziś u młodych powoduje wyobcowanie.

KL: Czego można Panu życzyć – kolejnego 30 – lecia bez bólów kręgosłupa?
AP: (Śmiech), aż tak rozrzutny bym nie był. Ale przyjmę z przyjemnością takie życzenia. Natomiast tak sobie myślę, że grafik, który pracuje w reklamie a jednak ma korzenie artystyczne mógłby sobie zażyczyć, aby jego klienci czytali te same książki co on, chodzili na te same filmy, słuchali tej samej muzyki. Wtedy będzie można powolutku podnosić poziom sztuki użytkowej.
Natomiast ci klienci, dla których pracowałem do tej pory już tego robić nie muszą, bo ewidentnie nadajemy na tych samych falach. Oni zgłaszają się do mnie, bo nie jestem dla nich anonimowym nazwiskiem jednego z grafików ze świata reklamy. Oni interesują się kulturą.
Wydaje mi się, że w tej potężnej masie projektów, które powstają na rynku szacunek dla projektu, dla nazwiska twórcy, dla designu autorskiego jest zbyt mały.
Także życzyłbym sobie, żeby klienci, wierzyli, że można kupować do reklamy nie tylko nazwiska z telenowel czy ze sceny muzycznej (jak pokazał przypadek Wiśniewskiego nie zawsze są to dobre decyzje), ale można też rozejrzeć się na rynku graficznym.
Ja miałem taką przygodę z PZU, które „zakupiło” mnie do konkretnego projektu, czy z Cisowianką, która też mnie „kupiła” do nietypowej kampanii, czy z wydawnictwem pedagogicznym Operon, w którym reklamuję podręczniki do plastyki. Mówię „mnie” bo chodziło nie tylko o projekt, ale eksponowano też nazwisko. Czyli powoli pojawiają się firmy, które mówią: „OK weźmy tego grafika. Niech on dla nas pracuje, może w jakiś sposób obok tego całego nurtu komercyjnego dodamy dodatkowy szlif artystyczny”.
Takich autorów, którzy mogliby być „do wzięcia” jest na rynku sporo. Oni gdzieś tam w uśpieniu czekają. W zeszłym roku zrobiliśmy wyśmienitą rzecz dla CIECHu. Franciszek Starowieyski – dzisiaj wiekowy artysta, ale cały czas w świetnej formie – zilustrował kalendarz „Doprawione solą”, zawierający 12 potraw kuchni staropolskiej. Narysowane przez niego, a zaprojektowane przez moją firmę wydawnictwo zdobyło Grand Prix na ostatnim Vidicalu, (red. Międzynarodowy Konkurs Kalendarzy i Kart Świątecznych). Czyli okazuje się, że to jest doceniane. Przy wydawnictwach tego typu wielokrotnie pracowaliśmy też z moim profesorem Waldemarem Świerzym. Ze względu na moje doświadczenie zawodowe współpraca z grafikami, malarzami, rzeźbiarzami – generalnie z przedstawicielami sztuki – stała się swojego rodzaju specjalnością mojej agencji Kreacja Pro. Mamy podpisane umowy z kilkudziesięcioma artystami starszego i młodego pokolenia. Od kilkunastu lat realizujemy autorskie wydawnictwa artystyczne, pośrednicząc w kontaktach na linii sztuka – biznes, a Grand Prix Vidical 2007 nie jest naszą pierwszą (choć największą rangą) nagrodą za tego typu realizacje.
A więc są graficy – tylko trzeba o nich wiedzieć i trzeba ich rozumieć, i potrafić wykorzystać ich potencjał. No, ale oni nie bywają w klubach i nie każdy może ich poznać. Ale gdyby tak, zamiast w życiu klubowym szukać natchnienia na wernisażach?….

Dziękuje za rozmowę,
Karolina Liberka