W ubiegłym roku, jak tylko wróciliśmy z ferii zimowych, mojego młodszego syna rozłożyła ospa. Po tygodniu pracy z domu i równoczesnego dbania o chorego dołączył do niego mój starszy syn z paskudnym zapaleniem oskrzeli, co skazało mnie na pracę zdalną przez kolejne dwa tygodnie. Wreszcie, panowie wrócili do zdrowia i tym samym do szkoły i przedszkola – a ja, jak na skrzydłach poleciałam do biura, do ludzi!
Przepracowałam w biurze całe dwa dni… a dnia trzeciego dostałam polecenie spakowania manatków, komputera i udania się do domu, bo nastąpił covidowy lockdown.
Od tamtej pory (trudno uwierzyć, że to już prawie rok) pracuję z domu. Zapewne każdy z nas mógłby napisać książkę o tym, co się przez ten czas nawyprawiało, ile się zmieniło i z czym przyszło nam się mierzyć. Miesiące ogromnej zmiany: sposobu myślenia, sposobu pracy, zarabiania, zarządzania domem, relacji. Zmiany niemalże natychmiastowej i przymusowej.
COVID-19 przyniósł bezsprzecznie wiele złego – poza kwestiami związanymi z obawą o zdrowie i życie swoje oraz bliskich, wielu ludzi zostało pozbawionych możliwości zarabiania na życie. Niemniej przyniósł również sporo dobrego – chcąc nie chcąc, w bardzo krótkim czasie zmuszeni byliśmy wspiąć się na wyżyny swojej kreatywności i zaradności, by zbudować życie zawodowe i prywatne na nowo.
Optymalizacja procesów w pełnej rozciągłości. Nie jedna/en z nas doszedł do perfekcji w prowadzeniu spotkań online, śledzeniu chatu, byciu przytomnym i w temacie, gotowaniu obiadu, otwieraniu drzwi kurierowi, odbieraniu niekończących się powiadomień z Librusa i odrabianiu lekcji z pozbawioną entuzjazmu latoroślą – jednocześnie.
Proces przenoszenia naszego życia do on-line-u przyspieszył jak nigdy dotąd. Mam wrażenie, że wręcz, trwa technologiczny „wyścig zbrojeń”.
Oglądam prezentacje wspaniałych, nowoczesnych technologii wizualnych i narzędzi. Firmy prześcigają się, by efekt graficzny w on-line był istnym majstersztykiem i to dobrze, ale bardzo wyraźnie widzę, że niektórzy stracili już balans między tym, co jest off a co on-line.
Niektórzy tak zagalopowali się i zachłysnęli wirtualem, że zapomnieli najwyraźniej prostą, ale nadal aktualną prawdę, że nie uszyje się atrakcyjnego eventu najpiękniejszym nawet tłem czy super telewizyjnymi ujęciami choćby i w najlepszej rozdzielczości – jeśli nie zacznie się od przygotowania atrakcyjnego scenariusza i koncepcji samego eventu, który utrzyma uwagę uczestnika i sprawi, że zostanie on przed monitorem, a nie oddali się do innych… niecierpiących zwłoki zadań (drzemka wszak zalecana w celu zachowania zdrowia psychicznego).
Na skraju drugiej strony eventowej (nie)mocy mamy agencje, które uznają, że event online to taki „normalny” tradycyjny event jak do tej pory, tylko wystarczy do tego postawić kamerę.
Jak ze wszystkim – przegięcie w żadną stronę nie jest zdrowe.
Cokolwiek nie mówić, proces przenoszenia biznesu do świata wirtualnego, tam, gdzie jest to możliwe, idzie nam wspaniale. To, co cierpi najbardziej, to ta nieformalna, ale jakże ważna część naszej pracy.
Dziś będąc na „gościnnych występach” w biurze, pomimo ponurego widoku pustych biurek i korytarzy, wymarłych kuchni, szeregu ograniczeń, pełnego „omaskowania” – niezmiernie ucieszyłam się, mogąc zobaczyć, nawet przy zachowaniu 1,5 m dystansu, swoich, nielicznych bardzo ze względu na okoliczności, współpracowników. Ogromnie się ciesząc, że możemy pogadać normalnie, a nie przez teamsowe okienko. Rozmawiając ze sobą „na żywo” kilka-kilkanaście minut, omówiliśmy więcej spraw, niż załatwilibyśmy call-ami przez tydzień. Nie mówiąc już o prywatnych wątkach, których raczej nie porusza się w biznesowej wirtualnej przestrzeni, a które przy spotkaniach osobistych, przychodzą nam niejako naturalnie.
Jestem zdania, że żadna technologia, choćby to był perfekcyjny hologram czy inne multimedialne cudo na wirtualnym kiju, nie zastąpi prawdziwych spotkań off-line. Nie zastąpi stołu i krzeseł gdzie siadamy choćby i (zgodnie z trendem) w pół-dresie, gorącej kawy w kubku, swobody, jaką nam to daje i tak bardzo potrzebnego nam luzu i (u)śmiechu – bo to właśnie sprzyja fajnym, ciepłym, serdecznym relacjom i temu, że chce nam się chcieć!
Szaro, buro za oknem, „bestia ze wschodu” za progiem – a ja kurczowo uczepiam się myśli, że my to wszystko przeczekamy, a potem jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie… „nju-normalnie”!
Trzymajmy się zdrowo, ciepło i mimo wszechobecnego trendu – możliwie często objawiajmy się w realu!
Artykuł ukazał się w najnowszym wydaniu OOH magazine. Do pobrania TUTAJ.
Magdalena Heinrich – Procurement Manager Warsaw Site
w AstraZeneca Pharma Poland. Z wykształcenia hotelarz, licencjonowany organizator imprez, magister dziennikarstwa. Ekspert zakupowy i branżowy m.in. w obszarze eventów. Laureatka nagrody MP Power Awards w kategorii: Meeting Planner w Dziale Zakupów. Kilkukrotnie nominowana w konkursie „Osobowość Roku Branży MICE”. Ambasadorka partnerstwa we współpracy. Liderka grupy roboczej obszaru eventowego w ramach projektu „Biała Księga Komunikacji Marketingowej”. Jurorka w konkursie Effie Awards oraz PROCON Awards. Nie morsuje.